Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona szósta

Znowu w Rodos. Ale tym razem jedziemy trasą bardziej cywilizowaną. Najpierw przedzieramy się przez Paradissi. Dobre słowo, „przedzieramy”. Chociaż wyobrażam sobie, że można by docisnąć pedał gazu i przemknąć jak strzała przez jasnożółty tunel jedno- i dwupiętrowych domków, roztrzaskując kołami melony i arbuzy, które staczają się ze stojaków „super marketów”, wystawianych prawie na jezdni. Ale rzecz jasna tego nie robię i w ten sposób ocaliłem prawdopodobnie życie kilku tych smacznych owoców, tak cudownie symbolizujących europejskie południe. No więc wleczemy się. Przyjemnie szumi klimatyzacja. W radio jakaś grecka muzyka. Po lewej stronie bielusie wille, troszkę zakryte przez figowce, których zieleń „przyozdabia” warstwa kurzu z pobocza drogi. Po prawej dość wysokie wzgórze. Bardzo intrygujące. Ciemnozielone. Staje się dla mnie punktem wyznaczającym bliskość naszego hotelu. Marzenie, żeby wybrać się na samotną wspinaczkę-wędrówkę, jest absurdalne. Kto by łaził po dusznych traktach wyspy, gdy pod nosem ma plaże, basen, lody, frappe, antyczne ruiny i joanickie warownie? Cóż, ja. Och, jak pięknie z tego wzgórza można by było spoglądać na turecką Anatolię. Droga się zwęża. Paradissi. Skutery z jeźdźcami bez kasków brzęczą wokół nas jak pszczółki. Chociaż biorąc pod uwagę ich umiłowanie wolności i beztroskę, to raczej trutnie. Włączają mi się bezpieczniki kierowcy. Raz jedziemy środkiem, to przytulamy się do krawężnika. Nieprawdopodobnie filmowa staruszka w ogóle nie interesuje się tym, iż wychodzi na jezdnię. Zgarbiona, głowa zawinięta w czarną chustę, spod której wymykają się kosmyki to siwych, to czarnych włosów, pomaga sobie laską. Zastanawiam się, kiedy zatrzymał się dla niej czas? Jak wielka jest różnica między tym, co jest na zewnątrz jej mieszkania, a co od lat jest jej domowym światem? Jest fascynująca, drepcząca tak sobie obok przejeżdżających kolorowych samochodów, nie zainteresowana nimi, jak i niereagująca na huk startujących samolotów z pobliskiego lotniska. Zatem mijamy tę grecką ikonę, staramy się nie otrzeć o młodą kobietę z wózkiem, wychodzącą z jakichś drzwi wprost na asfalt. Po lewej przerwa w tunelu. Coś w rodzaju placu z niskim, raczej tylko ozdobnym metalowym płotkiem, oddzielającym plac od jezdni. Kilka drzew dających cień stolikom przy restauracji. A restauracje w miejscowościach to niezwykle fajna sprawa. Całe ich życie wyciągnięte na zewnątrz. Wygląda to tak, że pod dachem jest tylko bar, kuchnia, toaleta, dwa czy trzy stoliki. Pod parasolami, pod markizami, w cieniu drzew znajduje się swoista sala restauracyjna. Dzięki temu można sobie wyobrazić, że nigdy tu nie wieje, nigdy nie pada. Że nigdy nie dotrą tutaj unijne wytyczne o zakazie palenia. Czyli nie wchodzi się do restauracji. Siada się po prostu przy stoliku na chodniku.

Jeszcze trochę kluczenia pomiędzy motocyklami i samochodami zaparkowanymi przy krawężnikach na światłach alarmowych i wyjeżdżamy z Paradissi. Przemykamy koło lotniska i na światłach, gdzie żaden z samochodów nie pilnuje rygorystycznie ustawienia się na właściwym pasie. Tym bardziej, że pasy są ledwo zaznaczone, ledwo widoczne. Jeszcze zjazd pod jednokierunkowym mostem, trochę przestrzeni obok pasów startowych lotniska i wjeżdżamy do jednej wielkiej miejscowości, składającej się między innymi z Kremasti i Jalissos, a zakończonej na Rodos. Po drodze trochę tego, co już znamy. Żółto pomarańczowy tunel kamieniczek. Ale za chwilę robi się luźniej i gwarniej. Pojawiają się szersze chodniki. I w ogóle chodniki. Na moje oko dwie osoby mogą w miarę swobodnie iść obok siebie! Ulice ocienione drzewami i markizami sięgającymi aż do krawężnika. Co chwila zawłaszczające chodnik stoliki i stojaki z owocami. Sklepy, kioski z gazetami. To wszystko sprawia wrażenie niezwykle sympatycznego miejsca. Z jednej strony przyjaźnie ocienionego, z drugiej pozbawionego samotności przez kręcących się wokół swoich stolików i owoców właścicieli, restauratorów, sklepikarzy.

Za chwilę kolejny obraz. Kolejna odsłona tej jakże przyjemnej małomiasteczkowości. Wjeżdżamy jedną uliczną odnogą na coś w rodzaju rozjazdu. Z prawej taka sama. Obie łączą się w szerszą ulicę i w tym miejscu tworzą swoisty asfaltowy plac, na którym bez ładu i składu parkowane są auta. Przypomina to trochę nowoczesny targ. Gdyby na chwilę zamknąć oczy, zostawić odgłosy i dźwięki, a zmienić obraz, mielibyśmy przy tych nawoływaniach, krzykach, buczeniach, gwizdach zamiast samochodów i motocykli wozy zaprzęgnięte w konie, woły, osły. To miejsce, pomimo gwaru i bezsprzecznej spiekoty, daje poczucie czystości i uwolnienia. Mógłbym przysiąść, nawet nie przy stoliku z kawą, ale najzwyczajniej na krawężniku z nogami tak leniwe wyciągniętymi, że aż nie zwracając uwagi na osiadający na nich kurz i pył. Czystość mimo pogniecionych plastikowych butelek, prawie, że foliowych papierków po batonikach, mnóstwa niedopałków z pomarańczowymi ustnikami, których już nie palę, bo moje są lżejsze, z białymi. Ta czystość to absolutna pewność, że siedząc na krawężniku, opierając się o pień drzewa, nie zostanę zaatakowany przez komary, szerszenie, osy, stonogi i pająki. Stóp nie włożę w jakieś cholerne ścieki. Tutaj wszystko jest takie cudownie bezpiecznie suche. Patrząc jestem uwolniony od białych kołnierzyków, garniturów i brzydkich skórzanych teczek. Obraz, który odbieram, balansuje na granicy bogatej wsi i miasta. Spod przymkniętych powiek obserwować mógłbym ten dzień aż do zmierzchu, nie narażając się na niesympatyczne spojrzenia umundurowanych czy ugarniturowanych jegomości.

Otoczenie po obu stronach jezdni zmienia się diametralnie. Miejsce nienajnowszych kamieniczek zajęły bieluteńkie wille, których biel tak pięknie kontrastuje albo z zielenią owocowych drzew i kaktusów, albo z różowymi, żółtymi i pomarańczowymi kwiatami. Pomiędzy nimi zachęcająco przebłyskuje błękit morza. Zastanawiam się, czy właściciele owych willi mają swoje własne prywatne plaże? Po drugiej stronie mnóstwo uliczek. Niektóre proste jak strzała. Domy ciągną się w nieskończoność. Inne za moment skręcając i widać tylko żółtoszarą ścianę, albo gąszcz krzewów czy drzew. Przypomina to jasną, szczęśliwą dzielnicę willową jakiegoś dużego miasta. A nieco dalej zaczyna się promenada. Nasza droga ginie w wzgórzach, za którymi powinno być Rodos. I znowu, ileż to już razy! mam wrażenie kwintesencji południa Europy. Wyobraźnia obija się o jakieś mało zidentyfikowane filmy, w których bohater, koniecznie w białych lnianych spodniach i granatowej marynarce, zasuwa kabrioletem po Lazurowym Wybrzeżu, bądź skalistymi brzegami jakiejś włoskiej wyspy. No, ewentualnie Hiszpania. Bo przecież są i palmy. Nagle się poluźniło. Towarzyszące nam samochody pozjeżdżały gdzieś w głąb wyspy. My jesteśmy skazani na cel podróży, ponieważ oba pasy szosy są przedzielone, już nie pamiętam, barierką, słupkami, betonem, czy może trawnikiem z wysokim krawężnikiem. W każdym razie zawrócić się nie da. Ale, o dziwo, nie czuję przez to niepokoju, jak w Polsce, gdy sunie się taką trasą szybkiego ruchu. Tutaj mógłbym wysiąść z samochodu, włączyć w nim światła alarmowe, lekko przytulić do krawężnika, samemu usiąść na ławce i patrzeć na morze. I czekać. Południe zaskakuje. A może to we mnie coś zaskoczyło?

Morze, plaża. Chyba kamienista. Jakiś kamienny murek oporowy. Jeden pas szosy. Przedziałek. Drugi pas. Ten nasz. A po prawej mnóstwo parterowych domków. Prawdopodobnie szare. Nie pamiętam dokładnie. Na pewno jasne. Zastanawiam się, dlaczego są tak blisko brzegu? I nic je nie chroni. Nie ma tu wysokiej fali? Burz? Sztormów? Wyglądają jakby były skazane na pastwę losu, natury. Pozostawione same sobie. I wyglądają na niezamieszkane. Czasami stoją samotnie, czasami to cały szereg. Gdzieniegdzie widać wąziutkie bramy z niskim łukiem. Jakby wejście na podwórko z tyłu domu. Jeden, dwa, może więcej zakrętów i Rodos. Na plaży ludzie. Parasole, leżaki. Hotele. Wyglądają na bardzo drogie. Duże parkingi. Budynki wysokie. Zieleń wypielęgnowana. Nakaz skrętu w prawo i jesteśmy.

Toż to pełna elegancja! Jednokierunkową, wąską, zacienioną uliczką kręcimy się wokół jakiegoś jasnego hotelu. Uważamy, żeby nie zaczepić o lusterka zaparkowanych po obu stronach samochodów. Człowieka jak na lekarstwo. Tylko parkany, płoty, żywopłoty. Na moment wyjeżdżamy znowu na obwodnicę, gdzie wita nas słońce i lazur morza. W. rezygnuje z poszukiwania wolnego miejsca tutaj i wjeżdżamy na szerszą ulicę, która prowadzi pod ogromną kamienną bramą ku gwarowi i rozgardiaszowi. To niezwykle ekscytujące, to połączenie tajemniczej historii, ba! swojego rodzaju nawet mrocznej, z nowoczesnością, która jednak nie jest szklana, plastikowa i metalowa, tylko asfaltowo-betonowo-ceglana, taka swojska, sprzed 30-40 lat, prawie, że nasza, PRL-owska. Jezdnia tak szeroka, że mogłaby pomieścić po trzy pasy w obydwóch kierunkach. Za okrytym cieniem szarym ogromnym budynkiem port, morze. Z drugiej strony też monument sprawiający wrażenie jakiegoś ważnego urzędu. A za nim znowu ta wspaniała, cudowna miejska zieleń. Przy budynku spory, nasłoneczniony plac. To parking. Żadnych miejsc parkingowych, żadnych pasów. Ale ci luzaccy, hippisowscy Grecy, z czarnymi włosami lśniącymi od potu, dalekim zapachem nikotyny i zręcznymi krojeniem arbuzów dłońmi, w jakiś niespotykanie spokojny sposób ustawiają auta w porządku, który pozwala na objęcie wzrokiem tego chyba jednak nie stworzonego nakazem władzy parkingu, i dość swobodne poruszanie się „uliczkami” w poszukiwaniu „dziury”. Nie ma. W. to spryciarz. Nagle do przodu, wywinął zakręt na środku jezdni i już stoi po drugiej stronie ulicy. Och! Nie mieć skrupułów. Więc nie mam. Delikatnie wtaczam się na chodnik tuż przy pasach. I pamiętając, że dla niewidocznych, zwiewnych, mglistych, wirtualnych miejscowych policjantów to żadne wykroczenie, zamykamy samochód i ruszamy na nóżkach. Nie mogę się jednak pozbyć pewnych obaw i parę razy spoglądam do tyłu, czy przypadkiem przy volkswagenie nie stoi umundurowany jegomość z bloczkiem w ręku. A może tutaj jest tak jak i u nas? Tyle, że różnica tkwi w temperaturze. W Polsce nie uświadczysz drogówki przy poważnych mrozach. Po co marznąć? Zatem tutaj po co się pocić?

RodosRodos

No tak, fajny port. Stoją jakieś statki. Nie mam pojęcia, czy też jachty, promy, wodoloty i takie tam. Przechodzę obok tego, chociaż i przysłuchuję się opowieściom A., szczególnie, gdy wyjaśnia starożytną rolę jelenia z brązu, strzegącego portu. Stoimy małą grupką w słońcu, potem leniwie ruszamy nabrzeżem. S. zastanawia się nad morską wycieczką, ale chyba nie pasują nam ani godziny, ani ceny. Kierownicy wycieczki uznają, że nie warto. Nie żałuję. Wolę do miasta, do którego docieramy przechodząc koło rozpartych na leżakach, pod parasolami, znudzonych i zmęczonych sprzedawców biletów na rejsowe tripy. Po chwili A. nie daje czasu na rozglądanie się i wysforowuje się do przodu. To ona wyznacza azymut. Oj, żeby tylko nie stracić jej z oczu. Śmiga wśród tłumu, pewna i szybka. Dla niej stragany są absolutnie nie warte uwagi. Tym swoim szybkim krokiem i tańcem sukienki jakby pogardzała większością mijanych „atrakcji”. Skutkiem tego Brama Wolności jest dla mnie tylko nazwą. Pamiętam mur i bardzo wąski chodnik, który od jezdni oddziela metalowa barierka. Z jednej strony muszę czuwać nad E. i O., z drugiej nie tracić z oczu naszej przewodniczki. W tym miejscu Stare Miasto to niezwykle piękne pomieszanie starożytności i średniowiecza. Czas, czas, chciałbym krzyknąć do A. Bo nagle, zza muru wyrastają znane już z poprzedniej wizyty kamieniczki, sklepy, ale wyrosłe wśród stanowisk archeologicznych. Chciałoby się na chwilę przysiąść na kamieniu, pod parasolem, pod drzewem. Nawet nie z frappe. Ale po prostu pogapić się na ogromne kamienne bloki, kolumny, schody, które kiedyś były Świątynią Afrodyty. Nie mogę przejść obojętnie koło tylu tchnień, kroków, krzyków zaklętych w tych ruinach. Chcę dotknąć tego fundamentu cywilizacji, życia. Położyć dłoń na kamieniu, potem na drzewie, oprzeć plecami o gorącą ścianę tyle lat późniejszą kamienicę, na której ścianie przybity jest dowód globalizacji.

Szpital Joannitów wita nas dusznym mrokiem. Czy wjeżdżały tutaj konno białe habity z czerwonymi krzyżami? Czy tędy ciągnięto wozy pełne świeżych owoców, warzyw, ryb? Na ile ten mrok bramy był mrokiem średniowiecza, tak ponurego w środkowej i północnej Europie? Teraz jest miło sympatycznie. Dwójka bileterów uwija się, żeby nie przegapić żadnego ze stłoczonych przy pocztówkach turystów. Płacimy i nagle ten tłum rozpływa się w kamiennej ciszy wewnętrznego dziedzińca. Historia uderza z każdej strony. Pod stopami równiuteńko wycięte kamienne płyty. Wokół krużganki zachęcają tajemnicą ukrytą już w ledwo widocznym pierwszym, drugim stopniu schodów jakby wylizanych językiem czasu. I już nie chce się spoglądać w górę, bo władzę nad nami obejmuje jedynie cisza i mrok. Ogromna sala z mnóstwem przygnębiających, ponurych cel, do których chyba wiatr nawiał morski piasek, przypomina trochę monumentalizm Malborka. I to porusza mnie bardziej niż jasne, białe, oświetlone jarzeniówkami sale z eksponatami. Niestety, robi mi się smutno. Brak wiedzy, brak oczytania, kiepska angielszczyzna. Zatrważająca ignorancja w stosunku do historii starożytnej. Więc tylko przemykam pomiędzy ważonymi lekce dowodami własnej durnoty. S. potem mówił, że szkoda, że tak szybko przeszliśmy, bo chciałby nam opowiedzieć o wielu okazach, przedmiotach. Łacińskie exponere ma teraz dla mnie podwójny wydźwięk, podwójne znaczenie. Jaki jestem mały… Ale, ale! Na coś się jednak przydaje czytanie. Zapamiętałem z przewodnika, że w Muzeum Archeologicznym jest podobno słynna Afrodyta Thalassia. Faktycznie. Zza szkła kusi nagością, zgrabnymi jasnymi piersiami, zalotnie wtapiając szczupłe dłonie (chyba tylko jedna ocalała, więc to taka, wybaczcie, licentia poetica) w falujące włosy. Jasne, że falujące, bo to przecież bogini morza. Gna mnie wszędzie. Szukam kolejnych schodów, zakamarków. I zostaje to nagrodzone, bo następna kondygnacja, to kolejny odkryty dziedziniec, na poły zamieniony w ogród! Przemierzam go żwawo, zerkam na boki, dostrzegam w oddali ludzi. Mnóstwo kwiatów, schodków, podestów. Może nie to ludzie znikają między kolumnami? Szukam w słońcu i w zieleni białych tunik, obramowanych niebieską lamówką. Och, nie! To byłoby zbyt filmowe. Bogowie nie zstępują z błękitu. Za to szlag trafia baterie w aparacie. I zamiast profesorskiego wykładu, wtulenia głowy w jędrne piersi bogiń, wyciągnięcia zmęczonych nóg na rozgrzanych chrześcijańskich kamieniach, mam powód do depresji. Witam siebie we własnym ponurym świecie. Oj, oj, S. to widzi. Zna mnie jak zły szeląg. Niby no problem, bo przecież mogę kupić, ale diabli mnie biorą na myśl, że nie będzie żadnych zdjęć z Muzeum.

W trakcie włóczęgi po Starym Mieście rozstajemy się z A., W. i M. W tym czasie rozmyślnie się gubię i kupuję akumulatorki. Diabli nadali ten pomysł! Trzeba je naładować, więc w czasie prezent są bezużyteczne. Muszę to przełknąć. Przełykam, zatem razem z wodą i przeciwbólową pigułką. Stres, ciśnienie i ból głowy. Wściekłość i trochę katatonii. Jednak nieoceniony S. prowadzi nas po lunchu do sklepów. Jakże bardzo on nie wie, jak bardzo kocham go za to połączenie spokoju, metaforycznego uderzenia pięścią w stół, troskliwego pochylenia się nad moim wydumanym problemem i niezwykłego intelektualnego racjonalizmu! Powoli, ależ to bardzo powoli dochodzę do siebie, gdy najpierw wchodzimy do sklepu „kolonialnego”.

Jesteśmy otoczeni zewsząd knajpkami i sklepami. Przez większość z nich można przejść i znaleźć się na ulicy. Na razie siedzimy na murku i odpoczywamy przed przyjemnościami. S. czujnie spogląda wokół. Chyba wyłuskuje odpowiednie faktorie, gdzie można będzie znaleźć jakieś givty naszej trójce. Ta „kolonialna faktoria” wydaje się nie do przejścia. Zawalona od góry do dołu, bez ładu i składu, pudełeczkami, słoiczkami, zawiniątkami. Batoniki, miody, dżemy, orzechy, migdały w słodkiej polewie. Pachnie czekoladą, chałwą i mnóstwem przypraw. Żeby przepuścić kogoś obok siebie, trzeba odchylić się w kierunku tej delikatnej piramidy słodkości z nadzieją, że jakiś nieostrożny ruch nie spowoduje huku, brzęku i utopienia się w szklano-miodowo-galaretkowato-czekoladowym morzu. Nie kupuję tam nic, bo kupiłbym bym wszystko. S. opowiada co warto kupić, czego warto szukać. Chałwy w blaszanych puszkach nie ma. Pamiętam taką z lat 70. Turecka, bułgarska? Teraz podobno ciężko taką dostać. Więc nie mamy ochoty na tłusty macedoński, czy właśnie turecki papier. Owoce, orzechy w miodzie, bądź w słodkiej zalewie jakoś nie kuszą. Nie wytrzymują porównania do pinacolady, frappe, arbuza i melona. Udaje nam się wyjść i suniemy wolniuteńko przyklejeni do wystaw. Dziewczyny wciąga złoto i srebro zza błyszczących, czystych szyb. S. raźno za nimi wkracza. Ja niekoniecznie. Swojego czasu S. zaskoczył mnie niezwykłym prezentem. Był w Syrii i przywiózł kupioną w Damaszku arafatkę. Pamiętał, że kiedyś mówiłem, iż chciałbym mieć taką. Ale jaka! Nie mogłem uwierzyć, gdy otworzyłem pocztową przesyłkę. W ulubionym kolorze, kawa z mlekiem. Z delikatnym dodatkiem czerni dla uciechy oczu. Miękka jak wyśnione dziecinnymi snami pluszowe misie. Ogromna tak, że spokojnie mógłbym zapuścić brodę i owinąć chustą głowę i szyję, żeby negocjować z Izraelczykami warunki pokoju na Zachodnim Brzegu. A właśnie! O. wybiera. Dziewczynkę kusi srebrna bransoletka z mnóstwem niebieskich kamieni. Agaty? I dostaje. Prezent godny angielskiego gentlemana i dwudziestoletniej damy odwiedzających Orient. Jest cudownie. Zatem kłopoty odchodzą w niepamięć. Ale za to S. zdumiewa mnie pamięcią! Będąc w Paryżu kupiłem w dzielnicy żydowskiej, gdzieś w okolicy Rue des Rosiers, małą, naprawdę małą, srebrną gwiazdkę dawidową. Kiedyś musiałem napomknąć S., że chciałbym z każdego miasta przywozić Gwiazdę. Gdzie pozostał ślad Żydów. Nawet prosiłem S., gdy on był w Paryżu, żeby kupił mi w tym samym miejscu taką. Było mi potem przykro, że o to prosiłem. Zamiast odpoczywać po żmudnych konferencjach, szukał w szabat maleńkiego żydowskiego sklepu dla zaspokojenia mojej próżności. A może odkrył, że to nie próżność, tylko moje szalone, wściekłe geny, szukające w każdym miejscu świata wspólnoty krwi? W każdym razie, przy moim początkowym braku zainteresowania, wyłuskuje spośród sreber piękną, większą niż paryską, ozdobioną błękitem, Gwiazdę. W dodatku z łańcuszkiem. I mam już dwie na szyi. Zatem nie praski Józefów, nie okolice ryskiej Peitavas iela, nie Wilno, nie Talllin przyniosły mi kolejny symbol dumy z przynależności do wielowiekowej tradycji, a słoneczne, gorące Rodos…

Obchodzimy Stare Miasto pięknymi ogrodami, wspinając się kamiennymi, jakże inaczej, schodami wśród różowych kwiatów. Potem skręcamy w kierunku Meczetu Sulejmana i Pałacu Wielkich Mistrzów.

RodosRodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.