Podróże małe i duże > Estonia 2010

Estonia 2010

Zosia w KownieZaczęło się jak zwykle dziwnie. Ale ostatnio tak zaczyna się większość moich działań, więc nie ma się co dziwić.

Początkiem wszystkiego był mój nieszczęsny licencjat. Mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że było to coś najgorszego, co do tej pory spotkało mnie na mojej uczelni. Jak większość mojej grupy chciałam obronić go dopiero we wrześniu – bo po co się spieszyć w gruncie rzeczy. No ale przyszedł moment (dzięki Bogu, że on przyszedł!), w którym o. Wojciech G. OP oznajmił nam, że po wakacjach przenoszą go do Tallinna. Jak ogólnie wiadomo jestem bardzo interesowna, więc moim pierwszym pytaniem było: a czy będzie można Ojca odwiedzić? Pytałam po wielokroć i tyleż samo razy dostawałam odpowiedź, że gościnne tallińskie progi czekają we wrześniu.

Trzeba było więc się zebrać w sobie i na obronę dyplomu stawić się w czerwcu. A wcześniej skończyć pisać pracę pod tytułem: Wartości ruchu hipisowskiego. Analiza czasopism „Kudły” i „Różne Drogi”. Przyznaję się, tekst to najwyższych lotów nie jest. Nie, nie pokażę go nikomu, bo się wstydzę... Dużo nerwów przy jego pisaniu straciłam, ale przynajmniej na obronie dostałam jeden komplement (choć chyba w założeniu komplementem nie miał być), a brzmiał on mniej więcej tak: jestem zboczona przez świętego Tomasza (sic!). Ponoć tego się nie leczy.

Taka obelga to zaszczyt! Nie trzeba nic leczyć! Gratulacje, niech żyją tomiści! - powiedział pewien Dominikanin. Więc z moją dumą mogłam iść dalej w życie.

W końcu, po długich oczekiwaniach, nadszedł wrzesień... Zosia, która miała być mi towarzyszem w podróży, wróciła z Indii. Już mieliśmy jechać, gdy... rzeczona Zosia wylądowała w szpitalu! Nikt do końca nie wiedział co jej jest. Podejrzewano, że „coś” przywiozła z dwumiesięcznego pobytu w Kalkucie. Kolejne badania nie wykazywały prawie nic. Ale nasz wyjazd nadal trwał w zawieszeniu i niepewności. Po kilku dniach progi szpitalne zostały pozbawione obecności Zosi, ale i tak nie było wiadomo, co dalej z naszymi planami. Trzeba było czekać na resztę wyników do poniedziałku i marzyć, co by we wtorek wyjechać z Polski.

W poniedziałek rano telefon: raczej nie pojedziemy, bo wyniki są bardzo złe. Kilka godzin później telefon kolejny: są trochę złe. Za następne parę godzin: jednak to nic groźnego. Ot, zmiennonastrojowość polskiej służby zdrowia. Powiedziałam sobie jednak, że nie uwierzę w ten wyjazd, póki nie staniemy na drodze wylotowej z Łodzi.

Ale jednak stało się: przed wschodem słońca 14 września Anno Domini 2010 podjechała pod mój dom Zosia ze swoją mamą, która to zaoferowała się wyrzucić nas na Imielnik koło Łodzi. Znaczy się podwieźć na drogę wylotową z Łodzi do Tallina;-) Bo trasę zamierzałyśmy pokonać w całości autostopem oczywiście (mamo, przepraszam za niemówienie prawdy w tej kwestii...). Podróż zaczęła się ciekawie, bo z przystanku zabrał nas... polski fiat 126p! My, kierowca i nasze sporych rozmiarów bagaże... Powiem tyle: było ciekawie. I ciepło.

Najgorszym etapem naszej trasy było dojechanie do granicy polsko-litewskiej w Budzisku. Powolne człapanie się samochodów, podjeżdżanie po kilkadziesiąt kilometrów, po czym łapanie kolejnego stopa... i tak w kółko. Czterysta czterdzieści kilometrów w prawie dziesięć godzin... Ot i polska właśnie. Gdy już doczłapałyśmy się w okolice Suwałk, wtedy zatrzymał nam się młody chłopak, który dowiózł nas aż do Kowna.

Jechało się już znacznie lepiej, bo po przekroczeniu granicy wjechaliśmy na drogę zwaną Via Baltica, która to jest ponoć jedną z najlepszych europejskich dróg i która prowadzi cały czas prosto na południe – aż do Tallina. Z Kowna do Poniewieża zabrał nas Litwin, który po polsku i angielsku mówił tyle samo, co my po rosyjsku i litewsku, czyli nic. Ale wysadził nas w miejscu odpowiednim do dalszego łapania stopa, to najważniejsze.

Gdy schodziłyśmy po łuku drogowym, co by móc dalej machać na okazję, zauważyłyśmy TIR-a na warszawskich rejestracjach. I już nam obojętne było, że zakaz zatrzymywania, że pobocza brak, że stwarzamy niebezpieczeństwo na drodze. Z kartką „ee Tallinn” w ręku zaczęłyśmy skakać, tańczyć i ogólnie się wygłupiać, co dało zamierzony efekt, czyli zatrzymanie się samochodu. Okazało się, że Tomek jest polskim kierowcą, który jedzie do samego Tallinna! Zbliżała się już noc, więc jazda TIR-em była dla nas zbawienna. W końcu w każdym takim samochodzie jest przynajmniej jedno łóżko...

No ale jak zwykle coś musiało się pomieszać, bo inaczej byłoby nudno. Najpierw zadzwonił o. Wojciech, że musi na chwilę do Polski wrócić, więc zobaczymy się za tydzień, bo pewnie nie zdążymy przed jego wyjazdem dojechać do tallińskiego klasztoru. Więc zmiana planów. Najpierw jedziemy do Tallinna, czekamy do wschodu słońca i jedziemy na południe Estonii – do Tartu. Jednak się okazało, że w stolicy Estonii będziemy o trzeciej nad ranem. Więc znów zmiana planów: idziemy na siódmą rano na modlitwy zakonne, a później po śniadaniu uderzamy na południe. Po ustaleniu tego przychodzi kolejny sms od o. Wojciecha: przełożony kazał przekazać, że bez względu na to, o której dojedziecie, dzwońcie do nas, a my po was wyjedziemy. Zaraz dostałyśmy telefon z pytaniem, czy polecenie zostało przyjęte.

Zostało, więc po trzeciej nad ranem spotkaliśmy się z o. Arturem i o. Wojciechem gdzieś na obrzeżach Tallinna (nawet nie pamiętam gdzie to było, jakieś centrum magazynów). Pożegnałyśmy naszego wspaniałego kierowcę (pozdrawiam serdecznie Tomku!) i udałyśmy się w samo serce miasta, czyli na ulicę Müürivahe (po naszemu międzymurze). Najpierw obowiązkowa wspólna herbata – co się stanie tradycją gdy wrócimy z południa kraju – później chwila snu, pobudka, jutrznia i godzina czytań, śniadanie, wspólna herbata, i wyjazd na wylotówkę w stronę Tartu.

Łapiemy stopa do TartuI zaczęła się przygoda! Gdy Ojcowie nas wysadzili przy tallińskim lotnisku na przystanku już mieliśmy „konkurencję”. Właściwie to nie do końca była „konkurencja”, bo ów mężczyzna łapiący okazję do Tartu na dzień dobry stwierdził, że przy tak pięknych dziewczynach jak my to on nie ma szans, więc chyba złapie taksówkę. Chwilę postaliśmy razem i pojawiła się czwarta osoba, która też chciała w tym kierunku co my jechać...

Olga Gretka
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.