Powieści i opowiadania

Podróż służbowa

January WitkowskiTak, gdzieś pod koniec (wyjątkowo ciepłego) marca, zjawił się na centrali, już dawno nie widziany, mój szef kapitan Krawczyk. Dostałem od niego polecenie wyjazdu służbowego z tajną pocztą do sztabu garnizonowego w mieście O. które dobrze znałem. Następnie ni stąd, ni zowąd zaczął po ojcowsku przekazywać jednemu z nas, swoją zapewne przez lata mozolnie nagromadzoną wiedzę, nie pozbawioną w jego mniemaniu „prawdziwej życiowej mądrości”:

– Jak chcesz od kogoś coś dostać, to obiecaj mu całe góry świata, a jak on ci już to da, to mu nie daj nic! – dokończył z ukontentowaniem.

– Ładnie obywatel kapitan uczy swoich podwładnych. – powiedziałem z goryczą.

– Ostrzygę, ostrzygę... – obiecał, jak to miał w zwyczaju, lecz nie zdarzyło się jeszcze, by dotrzymał tej nadzwyczaj „groźnej” obietnicy.

Nazajutrz rano ubrany w ciężki płaszcz wyjściowy, z przewieszoną na plecach skórzaną teczką na krzyż z pistoletem maszynowym (bez amunicji), wsiadłem do pociągu. Do miasta O. przybyłem bez przygód i prosto z dworca udałem się do sztabu, gdzie szybko przekazałem tajną pocztę, tak, że mogłem już w tym samym dniu powrócić do jednostki. Chętnie bym jeszcze został i coś wypił, ale nie miałem złamanego szeląga. Nawet radośnie świecące wiosenne słoneczko nie poprawiło mi humoru. Zdegustowany, zacząłem iść w kierunku dworca. Przyglądając się bez zainteresowania mijającym mnie ludziom, nagle, ku memu radosnemu zdziwieniu, zobaczyłem idącego z naprzeciwka kolegę z klasy. Już z daleka witał mnie z uśmiechem, ten dawno niewidziany (tak jak ja wyrzucony ze szkoły) mój dobry kumpel, Czesiek. Chwilę potem, prezentując się przede mną w nieskazitelnie czystej białej koszuli, podniósł do góry rozłożone ręce i zapytał:

– No, powiedz mi, czy dobrze wyglądam?!

– Wyglądasz świetnie! Kiedy tak patrzę na Ciebie, mam nieodparte wrażenie, że szlag trafił komunę, i nastała wreszcie upragniona wolność. A cóż to za dziewczyna wlecze się za Tobą i patrzy tak na nas ponuro? – zapytałem, patrząc z życzliwością na to już zdeprawowane dziewuszysko.

– A to taka jedna... nie zwracaj na nią uwagi. Przypałętała się i ciągle łazi za mną. Jak chcesz, to ją odgonię. Napijesz się ze mną piwa – ja stawiam?

– Ona mi nie przeszkadza, a o piwie przed chwilą myślałem. Tylko myślałem, bo forsy brak. – powiedziałem wesoło.

Udaliśmy się do restauracji hotelowej, gdzie w szatni z wielką ulgą pozbyłem się czapki, teczki oraz płaszcza z pasem. Natomiast broń chwyciłem za lufę i po dołączeniu do towarzystwa, oparłem o nogę stolika. Czesiek z uśmiechem samozadowolenia na ustach już się rozsiadł niczym udzielny książę na socjalistycznym stołku. Wysoko podniesioną głową powoli obracał raz w jedną, raz w drugą stronę. Odnosiło się wrażenie, jakby łaskawie witał wszystkich obecnych na sali. Wprost promieniował swą osobą. Jednakże, zadziwiającym, a zarazem i smutnym było to, iż „poddani” przy stolikach w ogóle na niego nie zwracali uwagi?! On tego nie zauważał, boć król zawsze wyżej mierzy wzrokiem niż li jego poddani. W trakcie tego ceremoniału znów mnie zapytał czy się dobrze prezentuje, na co mu odpowiedziałem, że wygląda jak bardzo zadowolony człowiek w nareszcie wolnym kraju. Gdyśmy już wlali w siebie po kilka dużych piw, przeprosiłem go na chwilę, bo chciałem coś załatwić u znajomego mieszkającego naprzeciwko restauracji. Nie zaglądnąwszy do szatni, wyszedłem energicznie z lokalu. Kiedy już byłem w połowie szosy, usłyszałem za plecami:

– Zatrzymajcie się szeregowy! – to wołał młody wysoki oficer stojący na krawędzi chodnika.

– Nie ma głupich! – krzyknąłem i puściłem się biegiem. Chwilę potem – obejrzawszy się ponownie – zobaczyłem, że nadal stoi, więc aby zachować resztki honoru, przeszedłem w trucht. Załatwiłem, co trzeba i szczęśliwie wróciłem do lokalu. Wychylając kolejne kufle piwa, zaczęliśmy wesoło wspominać dawne szkolne lata, a między innymi, pewnego zdarzenie w naszej klasie:

Pewnego dnia w naszej klasie podczas długiej przerwy, ni stąd, ni zowąd górale: jeden krępy niski a drugi chudy wysoki, zaczęli wyzywać dwie koleżanki od puszczających się dziwek (co zresztą było prawdą). Oburzony ich chamstwem, wyszedłem na ławkę (żeby bardziej skutecznie zamanifestować swój gniew i oburzenie) po czym wygłosiłem, co następuje:

– Jakim prawem je obrażacie i robicie im uwagi?! Lepiej spójrzcie na siebie! W internacie po każdej zabawie, w ubikacji cała posadzka jest zaspermowana przez was oraz przez wam podobnych amatorów zbiorowego onanizmu, tak, że jestem zmuszony skakać jak jakaś ciota, żeby się dostać do upragnionej muszli! A co do was drogie koleżanki, to nie zwracajcie uwagi na tych zakłamanych hipokrytów i puszczajcie się do woli, póki jesteście młode! – zakończyłem z ukontentowaniem. Na efekt tej mojej obrończej tyrady nie trzeba było długo czekać, bo oto ci dwaj napiętnowani z ledwo tłumionym gniewem wraz z ich poplecznikami z pierwszych ławek, zaczęli się niebezpiecznie zbliżać... Sytuacja stawała się groźna... ale tylko przez chwilę, bo oto, tuż przy mojej ławce, z przyjemnym zaskoczeniem usłyszałem głos Cześka:

– Kogo pierwszego prać?! – spytał zdecydowanie.

– Poczekaj, niech się bardziej zbliżą. – odrzekłem, pozując na stratega.

Po tych słowach rozległ się dzwonek i lincz nie doszedł do skutku, natomiast bezwarunkowo pozyskałem prawdziwego przyjaciela. Czesiek był zastępcą szefa nielicznej bandy tzw. wymuszaczy peronowych, której członków miałem zaszczyt poznać. Zostałem im przedstawiony w taki oto sposób: „To jest mój kumpel, nie bijcie go.” No, ale dość już tych szkolnych wspomnień.

Zapadał wieczór. Po opuszczeniu restauracji, mocno pijani i bardzo weseli, dotarliśmy do hotelu kolejarskiego. Nikogo tam nie zastaliśmy, a skąd wytrzasnął klucz, o to nie pytałem. W pokoju pełnym pustych łóżek Czesiek polecił mi wykonanie aktu rozebranego przez niego dziewuszyska, który nieudolnie narysowałem na pudełku od papierosów, a następnie jak przystało na prawdziwego dżentelmena, spytał: „Ty pierwszy, bo ja mogę poczekać?” Nie skorzystałem z tej wielce „kuszącej” erotycznej oferty, ale mnie tym ujął.

Nazajutrz rano przed odjazdem postanowiłem jeszcze odwiedzić poetę Wieśka, który mieszkał na parterze w jednej z kolejarskich kamienic. Idąc z dworca po torach na skróty, nagle z wiaduktu nad głową usłyszałem rozkaz:

– Zatrzymajcie się żołnierzu!

Spojrzałem do góry i zobaczyłem przechylonego przez barierę młodego oficerka.

– Nie ma głupich! – odkrzyknąłem, jak to miałem w zwyczaju, i jak sprinter pomknąłem do domu kolegi. Ścigający oficer był raczej niskiego wzrostu, a wiadomo, że taki szybko nie odpuści. Dopiero w mieszkaniu Wieśka poczułem się bezpieczny. Po chwili z niekłamaną przyjemnością podziwialiśmy przez firankę oszklonej werandy, miotającego się na podwórzu oficerka, który biegał jak pies po zgubieniu tropu. Dość długo tak szalał, aż w końcu niepocieszony wyniósł się na dobre. Posiedziałem u przyjaciela jakiś czas i opowiedziałem mu od początku swoje perypetie, aż do tego momentu, w którym obecnie uczestniczył.

– I co ty na to wszystko powiesz..? – spytałem.

Odpowiedział powoli i z pełnym przekonaniem:

– Twierdzę z całą powagą, chyląc przed tobą głowę, że najbardziej kształcą podróże służbowe.

January Witkowski
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.